Bruksela – podróż do serca Europy

Jadę do Brukseli! Służbowo! Dla skromnej dziennikarki taki wyjazd jest jak niespodziewany awans. Już czuję zapach słynnych frytek i smak rozpływających się w ustach czekoladowych muszelek!

Moje służbowe spotkania, w ramach wyjazdu do stolicy Belgi, mają się odbyć w poniedziałek rano, więc… idealnie byłoby pojechać w piątek i weekendowo posmakować nie tylko legendarnych frytek. Odpalam laptop i szukam połączeń. Sprawdzam, czy lepiej będzie wylecieć z Warszawy, czy z Berlina? I nagle ku mojemu zdziwieniu widzę, że mam bezpośrednie połączenie z Poznania. Serio? Fantastycznie! Czyli wsiadam w Dwójkę przy Rynku Wildeckim, przesiadam się na Kapo w 148 i w pół godziny jestem na Ławicy, potem tylko godzina czterdzieści lotu i ląduję na podbrukselskim Charleroi. I „zdanżam na czas”! Moja poznańska oszczędność, w tym przypadku czasu, została ukontentowana. Zatem kierunek Bruksela!

Moim przewodnikiem po stolicy Belgi będzie Marta, która mieszka tutaj od dwóch lat. Pewnego dnia postanowiła rzucić Poznań i wyjechała właśnie do Brukseli. Marta czeka na mnie na lotnisku – piękna, smukła blondynka z dwiema kolorowymi parasolkami pod pachą, bo jesień w Brukseli jest pięknie deszczowa. Znamy się z Martą od wieków. W jej poznańskich czasach, często pracowała jako modelka. Chadzała po ranweju, w pokazach mody, o których ja, albo pisałam, albo które czasem jako PR Girl organizowałam. Teraz Marta mieszka i pracuje w sercu Europy.

Piątkowy wieczór rozpoczynamy pierwszą porcją frytek i krótkim spacerem po dzielnicy Ixelles, w której teraz mieszka Marta. To jej fyrtel marzeń i miejsce niekończących się estetycznych odkryć. – Bo Bruksela jest naprawdę piękna! – zapewnia moja przewodniczka. I ma rację. Okolice Rue du Bailli usiane są mnóstwem architektonicznych, secesyjnych perełek stylu Victora Horty. Dla niewtajemniczonych to jeden z najwybitniejszych i największych europejskiej architektów secesji, belgijski Gaudí, mistyk falistej linii i roślinnej ornamentyki.

Moja przewodniczka postanawia, że sobotnie zwiedzanie i smakowanie Brukseli rozpoczniemy wielkim wejściem i zaprowadza mnie na La Grand Place. Plan doskonały, bo rzeczywiście brukselski rynek robi wrażenie. To esencja flamandzkiej architektury w najlepszym wydaniu. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć! Niesamowity, nieregularny, pięciokątny, u wylotu siedmiu ulic, z przepięknymi kamienicami o nietuzinkowych nazwach: Dom taczki, Dom worka, Dom lisa, Dom wilczycy czy Dom złotego drzewa. Szaleje z aparatem. Marta oznajmia, że obowiązkowo muszę zobaczyć Manneken Pis. – Być w Brukseli i nie wiedzieć Siusiającego chłopca, to jak, przyjechać do Warszawy i nie zobaczyć Syrenki – przekonuje. Symbol stolicy Belgi siusia już od XV wieku. Przez ten czas był parokrotnie skradziony, zdobył kilkaset różnych strojów i dorobił się nawet siusiającego teamu w postaci Jeanneke Pis i Zinnake Pis. Po przedarciu się przez tłumy do obowiązkowego selfie z Manneken Pis moja przewodniczka proponuje mi poszukanie Siusiającej dziewczynki. Znajdujemy ją w niewielkiej uliczce o nazwie Getrouwheidsgang. Po dokładnym przyjrzeniu się Siusiającej dziewczynce, muszę stwierdzić, że chyba rozumiem, dlaczego przez stulecia do siusiania w fontannach były wykorzystywane wyłącznie rzeźby chłopców. Choć Jeanneke Pis jest symbolem feminizmu, to jako obiekt wodotryskowy zdecydowanie mnie nie przekonuje. Na szukanie Sikającego psa już się nie decyduję, więc idziemy poprawić sobie humor zakupami. Trafiamy do XIX-wiecznej Galeries Royales Saint Hubert, która jest równie piękna, jak mediolańska Galeria Wiktora Emanuela II. Szukam czekoladek dla mamy i miejsca na dobrą kawę. Marta podpowiada The Mokafé Taverne i ma racje! To typowe belgijskie bistro z pyszną kawą i obłędnymi goframi zdecydowanie warte polecenia. Posilamy się i zaopatrzone w kultowe kanapki z Pistolet ruszamy w kierunku Avenue Louise, jednej z najelegantszych i najdroższych ulicy Brukseli.

Plan na popołudnie to Parc du Cinquantenaire z cudownym Łukiem Triumfalnym i najważniejsze dla mnie miejsce – Musées royaux des beaux-arts de Belgique czyli Królewskie Muzea Sztuk Pięknych! Kompleks czterech państwowych muzeów, w których nazwiska starych i nowych mistrzów mogą wielbiciela sztuki przyprawić o zawrót głowy. Kogóż tam nie ma: Memling, Bosch, Bruegel Starszy, Rubens, van Dyck, Rembrandt, Cranach Starszy, Tintoretto, Tiepolo, David, Gauguin, Seurat, van Gogh, Rodin, Magritte, Dali, de Chirico, Miró, Picasso, Chagall, Dubuffet, Bacon… Umarłam i trafiła do raju! Dla złapania estetycznej równowagi zaliczamy jeszcze Centre belge de la bande des sine czyli Belgijskie Centrum Komiksu. Tintin, Spirou, poczciwe Smerfy i Lucky Luke zdecydowanie kończą wieczór muzealnych wrażeń.

W niedzielny poranek czeka mnie niespodzianka. Marta zabiera mnie do swojej ulubionego parku. Jedziemy do Parc Bois de la Cambre. Po sporej dawce dotlenienia wpadamy na pyszny brunch do położonej w centrum parku, na wyspie, restauracji Le Chalet Robinson. Moja przewodniczka opowiada mi o belgijskiej kuchni i jej ulubionych środowych wypadach na Place Chatelain, na którym w ten dzień pojawiają się food trucki z pysznym jedzeniem. Niedzielnie popołudnie upływa nam pod znakiem designu. Najpierw niesamowite Atomium. Zostało zaprojektowane w 1958 r. przez André Waterkeyna na światową wystawę Expo i jest… gigantycznym modelem kryształu żelaza, powiększonym 165 miliardów razy. Ma 102 metry wysokości i waży 2400 ton. Konstrukcja składa się z dziewięciu kul czyli atomów, połączonych rurami, w których są ruchome schody. W najwyższej kuli znajduje się platforma widokowa z cudowną panoramą Brukseli. Na koniec dnia Designu Museum Brussels z kolekcją m.in. ponad 2000 tys. designerskich obiektów z plastiku od projektów Vernera Pantona po realizacje Philippe Starcka. Znów umarłam i trafiłam do raju!

Poniedziałek rozpoczynam w Dzielnicy Europejskiej, jak nieoficjalnie nazywany jest ten rejon Brukseli, naszpikowany różnorakimi budynkami instytucji unijnych. Wizyta w tej części miasta to służbowe spotkania w siedzibie Komisji Europejskiej, które były celem mojego wyjazdu do stolicy Belgii. Po spotkaniach mam jeszcze chwilę na spacer i krótkie zwiedzanie pobliskich eurogmaszysk. Przyznać trzeba, że robią wrażenie, szczególnie Europa, siedziba Rady Europejskiej i Rady UE. Posilona ostatnią porcją obłędnych frytek w kultowym Maison Antoine, zaopatrzona w pudełeczko legendarnych czekoladek prosto z Galeries Royales Saint Hubert, z mnóstwem niesamowitych estetyczno-kulinarnych przeżyć i poczuciem dobrze wykonanej poniedziałkowej roboty wracam na Ławicę… a stamtąd już tylko dwudziestominutowa przejażdżka 148, następnie przesiadka na Kapo w Dwójkę, wysiadka przy Rynku Wildeckim i jestem w domu. I „zdanżam na czas”! A na kolejny weekend do Brukseli wybiorę się niebawem, bo stolica Belgii to raj, nie tylko dla sympatyków frytek, czekoladek i piwa, ale także dla wielbicieli europejskiej sztuki, architektury i kultury.

Autor: Beata Anna Święcicka
Cykl podróżniczy: Panna Be w podróży